Thursday, March 10, 2011

Sanibel Island - odcinek 1

Ma być przez soczewkę Portland więc będzie. W trzech częściach.

Z zimy do lata w sześć godzin

Z okna samolotu o 6 rano, tuż przed startem.
Po nieprzespanej nocy (tak to jest jak wakacje stają się metą do sfiniszowania wszystkich zaległych biegów: od podatków, rachunków, prezentów, aplikacji po instrukcję obsługi kota dla znajomych opiekunów) obserwować budzący się dzień z okienka samolotu powinno dawać więcej satysfakcji.  I już nie pamiętam czy było w tym zerkaniu coś z radości czy coś z wytchnienia. W parę godzin później zobaczyliśmy na lotnisku opalonych ludzi w szortach. Uczucie jak z Marsa, szczególnie gdy się ma na sobie zabójczo grube, wełniane rajstopy, bo w Portland w końcu zima. Za oknami palmy i słońce. A co to jest to słońce? – taki musieliśmy mieć wyraz twarzy, zapewniam! Przytachaliśmy walizkę przed samo wyjście lotniska i buch! Gorąc! Już nie tylko wełniane ciepełko paliło, znęcała się nade mną każda część garderoby. 26 lutego i 27 stopni w cieniu.


W dole skąpana w słońcu Floryda.

Naples, po którym pierwszego wieczoru zasuwałam w niewierze w kozakach.

Łot du ju min..?!

Ale nie tylko szorty. Właściwie na każdym kroku widać, że jesteśmy w innej części kraju. Ludzie im wyżej na skali wieku, tym wyższy mają udział w wykresie procentowym populacji Florydy (40% mieszkańców jest powyżej wieku emerytalnego). A kolory jak na Kubie: cukierek, złotko, paznokieć zrobiony, włos natapirowany, oko się świeci, wielkie okulary przeciwsłoneczne w kolorze bluzki, w ręku torba na kółkach z kijami do golfa. Naples (Neapol) na tak zwanym main land (lądzie, w przeciwieństwie do wysepek, łącznie z tą, na której się zatrzymaliśmy) pełen wakacjujących Włochów, mieszkańców Wschodniego Wybrzeża, Mid-Westu i Południa. Wieczór, na głównej ulicy jak w operze: stroje wieczorowe, pełna galanteria. Panowie w butach żeglarskich, koszulach włożonych w spodnie ze skórzanymi paskami. Panie w szpilach, albo klapkach z morskim motywem, sukniach i sukienkach, obwieszone biżuterią. Kolory wokół soczyste, bujne; w liściach palm i zapachu kwiatów człowiek  zupełnie się zatraca  i aż prosi wyrazem twarzy o uszczypnięcie.  Zerknęłam w walizkę.. ojej, ale szaro-buro. Czyżby te chmury aż tak wpływały na to co nosimy? No i o tych koszulach w spodniach musiałam wspomnieć, bo to zupełnie nie w stylu Portland. Nie zapominając o kompletnej nieobecności bród i wąsów.
Wszędzie też słychać nowojorski akcent. Głównie w kontekście niepocieszonym. Głowimy się jak to możliwe, żeby w takim cieple, słońcu, kolorach ktoś w ogóle narzekał? „What do you mean relax?!” (Jak to mam się uspokoić, zrelaksować?!),  które wykrzykiwał wystrojony pan koło siedemdziesiątki w hotelowym lobby, stało się naszym mottem do końca pobytu na wyspie Sanibel. I mimo, że mniej uśmiechów, a więcej przekleństw na drogach (znowu Nowy Jork), to po raz pierwszy ktoś miał więcej do powiedzenia o Polsce, Europie i świecie niż w trakcie wszystkich rozmów w Portland razem wziętych! O Łotwie sobie pogadałam!

Natomiast o tym jak wymieniałam spojrzenia z przystojnym aligatorem - w następnym odcinku!


3 comments:

  1. Uuuu, piękny rytm wypoczynku.
    I co dalej, co dalej???

    ReplyDelete
  2. no to sobie wakacje zrobiliście! od pogody, szarego, bród i wąsów :)))
    czekam na c.d.

    ReplyDelete