Sunday, January 30, 2011

Kuponomania



"Ania, na Grouponie jest dzisiaj oferta kolacji w peruwiańskiej knajpce, tej w której tak fajnie było ostatnim razem. Data ważności nieograniczona. Załączam link... Ściskam, Sherrill”. Takiego maila przesłała mi w zeszłym tygodniu koleżanka z pracy.

Stany - kraj, w którym właściwie wszystko można kupić i załatwić przez internet: książkę, perfumy, bilety lotnicze, kartę upominkową sklepu w innym mieście, opłatę rachunków, zgłoszenie się do programu wolontariackiego, aplikację o pracę (prawie nigdy emailowo, za to na pewno przez bezosobową stronę rekrutacyjną), drzewko bonzai z drugiego wybrzeża, nawet nowy dowód osobisty. Klik, klik, a parę dni później dociera do naszej skrzynki koperta czy paczka.

Do tego przy każdej okazji słychać: wydawaj pieniądze, wspieraj gospodarkę kraju, a zaraz dodają inni: ale wydawaj lokalnie, w najbliższym sklepiku. A ponieważ wydaje się sporo, Portlandczycy skrzętnie zbierają kupony, wycinając je z gazet, magazynów, zachowując paragony, do których doczepione są kolorowe zwoje rabatów. Najbliższy spożywczak przyśle Ci je za zebrane punkty w sklepie. Sprzedawca dołączy go do kupionej bluzki. No i co z tego, że nie potrzeba skoro taniej, a może kiedyś się przyda?

I tu wchodzimy w niebezpieczne rewiry sukcesu kuponów. Jeśli połączyć wygodę kupowania w internecie, z faktem, że większość z nas najwięcej wydaje w lokalnych sklepach (czy to po drugiej stronie ulicy, czy to parę ulic dalej) wraz z potrzebą wspierania lokalnych biznesów, wychodzi produkt “doskonały”, albo co najmniej wytłumaczenie dlaczego Groupon cieszy się taką popularnością, czego koleżanka z pracy jest doskonałym przykładem.

O Grouponie mogliście ostatnio usłyszeć w kontekście zainteresowania Google kupnem serwisu. To założona pod koniec 2008 roku strona internetowa, która łączy fejsbukowe doświadczenie (group - grupa) z kupowaniem kuponów (coupon). Strona przedstawia codziennie ofertę specjalną: wizytę w spa, salonie kosmetycznym, restauracji, zajęcia jogi, bilety do kina, sponsorowane przez lokalny biznes. Śledzący stronę zazwyczaj dzielą się ofertą z grupą swoich znajomych. Grupowe zakupy umożliwiają zniżkę: jeśli wystawiono do sprzedaży 100 kuponów, kupujący wejdzie w posiadanie jednego pod warunkiem, że pozostałe 99 osób też się na tę oferte skusi. W efekcie internauta otrzymuje produkt lub usługę w cenie odpowiadającej 50% wartości, a Groupon zarabia na prowizjach od każdego zakupionego kuponu.

Jeśli na przykład, jak dzisiaj w Portland, zakład fryzjerski oferuje kupon za 30 dolarów za usługę wartą 60 dolarów, kupujący zaoszczędzi 30 dolarów (50% zniżki), zakład fryzjerski zarobi 15 dolarów, a Groupon drugie 15. Lokalna firma otrzyma tylko ¼ wartości usługi. By jej się to opłacało, musi być albo mało znana i liczyć na kuponowy rozgłos, albo na leniwych klientów, którzy kupon kupią i go nie wykorzystają, albo na tych, którzy go kupią, ale wydadzą więcej, bo kupią kolejną usługę, albo na tych którym tak się to doświadczenie spodoba, że będą wracać już jako stali klienci, o poleceniu znajomym nie wspominając.

Wśród internautów euforia! Każy ma grouponowe konto, albo oszczędza na LivingSocial, innym serwisie, w którym by zakup był darmowy, przekonać należy troje swoich znajomych do kupna tego samego produktu. Wśród właścicieli firm: gorąco lub zimno. Widać nie każdej firmie się to opłaca. Sceptycy podważają “lokalność” intencji: LivingSocial oferowało ostatnio karty upominkowe giganta internetowego Amazon, a na Grouponie można było kupić  kupony odzieżowego monstrum GAP, którego sklepy otwarto niemal w każdym mieście świata. A to spryciarze! Medialny rozgłos gwarantowany.

Wczoraj znajoma pokazała mi talię kart: na każdej z nich widniała knajpka, z adresem i jadłospisem, który podlega zniżce, jeśli się z tą talią kart właściciel zjawi w kawiarnianych progach. Karta traci rożek, a ty zyskujesz danie i drinka - polecała znajoma -  a na deser możesz rozegrać partyjkę ze znajomymi. Zachwycony mężu ochrzcił tę pomysłowość “creative couponing” (kreatywnymi kuponami).

Znajoma nie może być jedyną, skoro Groupon podbija rynki w Stanach, Kanadzie i niektórych krajach Europy z 50 mln użytkowników (2 mln w Polsce), a Google ślinka cieknie i gotowe jest zainwestować 6 milardów dolarów w kupno kuponowego serwisu. Ameryka nie byłaby również krajem skrajności bez takich ucieleśnień tej prawdy jak dwudziestoośmioletni Josh Stevens, który podróżuje po kraju, żyjąc wyłącznie z Grouponów piekarni, restauracji, hoteli, autobusów, salonów kosmetycznych i to przez calutki rok. Żadnej gotówki, żadnych przedmiotów w posiadaniu, żadnych rachunków. Zanim uwierzycie w czyste intencje tego wyzwania: oto przykład doskonałej strategii marketingowej Grouponu z udziałem serwisów społecznościowych! Josh prowadzi bloga, umieszcza posty na Facebooku i Twitterze. Jest bowiem zwycięzcą konkursu ‘Live Off Groupon’ (żyj na grouponie; nota bene, zgłosiło się do niego 20 tysięcy kandydatów). Walczy o hojną nagrodę,  którą otrzyma jeśli zdoła przejechać cały kraj przez rok tylko z kuponami w ręku. Jeździ już od maja zeszłego roku: z miasta do miasta, od grouponu do grouponu. Czasem wymienia kupon do spa na mydło czy bieliznę, albo bilet autobusowy czy lotniczy. Dlaczego podjął się kuponowego wyzwania?  Bo lubi znajdować oferty i doświadczać "za mniej" tego, na co inaczej nie byłoby go stać. Odwiedza miejsca, recenzuje je, podróżuje bez grosza. To chyba ten romantycyzm powoduje, że ktoś go zawsze podwiezie, albo zje z nim kanapkę w kafejce.

“Droga Sherrill - odpisuję koleżance z pracy - dzięki za pamięć i kupon. Dzisiaj nie skorzystam. Jeszcze nie tym razem... Ściskam, Ania”

Tuesday, January 18, 2011

W drodze z pracy zauważone

Plakat "Strefa bez broni" na fasadzie First Unitarian Church,
róg SW Salmon Street i 12th Ave.


Friday, January 14, 2011

Premiera "Portlandii"

Pozostając na tropie chleba w Portland. Dzisiaj wybieramy się na pra-premierę komediowego serialu „Portlandia”. Będzie gorąco, bo szoł reklamuje się w następujący sposób: czy jesteś młodą osobą gotową na emeryturę, artystą szukającym bardziej kreatywnego sposobu na bezrobocie w tej mizeradzie sytuacji gospodarczej, kimś, kto chciałby zaprezentować swoją kolekcję flanelowych koszul, albo wielbicielem piwa, pączków, książek, deszczu i kawy?
Słowem, kręcone tu, na miejscu, Portland przez bardzo sarkastyczną soczewkę:


Filmik Dream of the 90s (kliknij na tytuł, by obejrzeć)

Ale w końcu samo się Portland prosi! Jedno z haseł promocyjnych miasta głosi „Keep Portland weird” (jak to dobrze przetłumaczyć? Nieustannie  utrzymuj Portland dziwnym?) więc i kablówka IFC, która „Portlandię” zacznie emitować pod koniec stycznia, będzie miała swój udział w zadaniu. W pokazie przedpremierowym, na który bilety zniknęly w ciągu 24 godzin, zobaczymy (udało się nam je dostać!) dwa półgodzinne odcinki, krótkie segmenty o zakręconej parze portlandczyków, granych przez Freda Armisena z sobotniego programu satyrycznego „Saturday Night Live” i Carrie Brownstein, wokalistkę zespołu Sleater-Kinney, która z regionu Pacific Northwest (PNW) pochodzi, a w Portland mieszkała przez 10 lat. Są też inni marzycielscy, progresywni i absurdalni bohaterowie: właścicielka feministycznej księgarni, zagorzały kurier-rowerzysta, sam burmistrz Portland, Sam Adams, w roli asystenta serialowego burmistrza, punkowa para, w której Fred Armisen gra kobietę, a Carrie Brownstein mężczyznę. Oj dzieje się, a dzieje. Moja ulubiona część zajawki to ta w restauracji:


Filmik Portlandia (kliknij na tytuł by obejrzeć)

Jest przytyk do freegan, uprawiających dumpster diving (dosłownie: nurkowanie po śmietnikach) w poszukiwaniu wyrzucanych co dzień na śmietniki amerykańskich sklepów restauracji i domostw ton jedzenia. Uwierzycie, że tutaj łatwiej jest zmarnować niż przekazać głodnym czy ubogim, bo można się narazić na proces w sądzie?! Jest i żart o takich jak ja, zadających pytania o pochodzenie mięsa. Uśmiałam się zdrowo, ale to prawda, że czasem nie trzeba nawet pytać, bo w tutejszych jadłospisach restauracje „chwalą się”, że ich wołowina pochodzi od krów pasących się na trawie (!), a nie tuczonych ziarnami i antybiotykami, a kurczaki naprawdę biegały po podwórku i skubały trawkę, zamiast wcinać kukurydzę w klatce, wybaczcie, z nieczystościami po kostki. Mam tu też znajomych, którzy nigdy nie jedzą mięsa z niewiadomego źródła. Powiedz o tym komuś z regionu Mid-West – weźmie Cię za dziwaka. Taaa... mięso na prawdę pochodzi od krowy, a nie ze styropianowego talerzyka z folią, i krowy  naprawdę nie trawią za dobrze kukurydzy. (A propos, styropianowe talerzyki i pojemniki na jedzenie zostaly ostatnio w Portland zabronione). Uff, zdziwisz się też jak na ciebie spojrzą, gdy będziesz im tłumaczyć, że jogurt to tylko mleko i bakterie. Że co?! Że na 50 składników patrzysz? Że gumy, barwników, konserwantów, polepszaczy, syropu z kukurydzy (HFCS – high fructose corn syrup) i sojowej lecytyny mi odmawiasz? A fe Portland! :-) Reszta stanów poza obszarem PNW myśli o nas tutaj w kategoriach wytatułowanych, wypirsingowanych hipsterów z wąsem o piekielnie liberalnych, progresywnych (burmistrz gej) i wielce pro-ekologicznych i humanitarnych zapatrywaniach.

O nas tutaj? Ale się ze mnie zrobiła dziewczyna z Portland! No to lecę na tę premierę, pośmiać się z samej siebie.

Wednesday, January 12, 2011

Jak zostałam chlebowym detektywem

W zeszłym tygodniu na zdrowy początek roku przygotowałam dla klubu Toastmasters prezentację o dobrym chlebie  w oparciu o świetny artykuł Katarzyny Bosackiej.  Od zawsze szukałam w Portland prawdziwego, nie szybkiego chleba z nadzieją, że oprócz pieczenia znajdę jakąś porządną alternatywę.

Detektywem chlebowym zostać? - spytała mocno zaciekawiona koleżanka z pracy w zeszłą środę. To chleb może być zdrowy?  - upewniała się, jak najprawdziwsza Amerykanka, która o jedzeniu myśli nie w kategorii smaków, a raczej carbs, proteins, fats: węglowodanów, białek i tluszczy.

I tak się w ten detektywistyczny biznes wkręciła, że przyniosła mi dzisiaj do pracy, po przesłuchaniu pani zza lady (a jak!) w odkrytej wczoraj piekarni, ten oto bochenek: spękany, z mąki żytniej i na zakwasie! Ach, i zdaje test gniota: po naciśnięciu wraca szybciutko do pionu!

A jak smakuje...!

Chleb żytni  z Valentina’s Euro Russian Food Store
 
4830 SW Sholls Ferry Rd, Portland

Monday, January 10, 2011

Dla dziecka z Warszawy

Nowy rok, nowe początki. Po sylwestrowej wyprawie w góry nie było nawet czasu ogarnąć bałaganu w mieszkaniu. Niekończące się spotkania ze znajomymi w nowym roku zadanie to dodatkowo utrudniły ;-)

O tym na co przyszedł wreszcie czas, po odgrzebaniu paru pudełek, opowiem zaraz. Zacznę od drogi do pracy w pierwszym tygodniu nowego roku. Jest taki odcinek między czwartą, a piątą aleją... Istna ścieżka zdrowia. Aleja jest mocno zacieniona, w górze krakanie, a w dole obraz nędzy i rozpaczy: chodnikowy muchomor, białe kropy na całej długości i szerokości. Iść czy nie iść - zastanawiam się nieprzygotowana na wojnę paintbolową. Ruszam niczym bohaterka gry komputerowej, zwinnie skacząc między minami, nie patrząc przeciwnikowi w oczy, by nie prowokować odpalenia kolejnego pocisku. Dzisiaj się udało!


Nie koniec na tym w kwestii ptasiej. Mężu zawsze powtarza, że może Dziki Zachód nie ma niesamowitych muzeów, ale za to odwdzięcza się pięknem przyrody. Dla dziecka galerii, muzeow i pomnikow ku czci bohaterów, wieszczy, i walczących za wolność waszą i naszą odkrycie tego oto pomnika było zaskoczeniem:



Oto pomnik poświęcony ptakom, fakt, które wyginęły, które utraciliśmy ("The Lost Bird Project"), ale jaki pomysł! Praca rzeźbiarza Todda McGraina przedstawia kaczkę labradorską, gołębia wędrownego, alkę olbrzymią, preriokura i papugę karolińską - wymarłe gatunki ptaków niegdyś zamieszkujące Amerykę Północną. Obok tablica z innymi gatunkami zagrożonymi wyginięciem (głuszec ostrosterny) i tymi, których nie widuje się juz w Portland (lelczyk mały, puszczyk plamisty, kukawik żółtodzioby), i które prawie znikają z Oregonu (błękitnik meksykański, sturnellaempidonka mała, gołąb karoliński, czy rodzaj kolibra, rudaczek północny). Czas ocalić przyszłe losy naszych dzikich ptaków - głosi tekst na tablicy. Forever is a very long time (na zawsze to bardzo długo). Pomnik to średnio imponujący artystycznie, ale przesłanie ciekawe: choć Mickiewicza na cokole brak, Mickiewiczem jednak  jakby powiało.

Wracam do odgrzebanego pudełka. Mężu jest wielbicielem ptaków więc z pierwszą gwiazką znalazł pod choinką karmnik. Ale karmnik niezwyczajny bo dla kolibrów. Dla dziecka wróbli, sikorek i srok, odkrycie, że coś tak egzotycznego jak koliber, w wielu gatunkach i dość sporych rozmiarach (do 10 cm) fruwa za oknem, nie mieściło się w głowie. Mężowi zresztą też. Do objawienia doszło w trakcie pierwszej naszej tutaj zimy: spadł śnieg i miasto o bardzo umiarkowanym klimacie ochrzciło tę anomalię mianem "arctic blast" (arktycznego podmuchu). Dla dziecka mrozów, zaskoczonych drogowców i kolejarzy... W każdym razie jakiś ruchliwy ptaszek świergotał za oknem. Mężu nie wierzył. Uwierzył dopiero gdy wypatrzyłam karmnik sąsiada z nieustannie przysiadającymi nań kolibrami. 

Tej zimy, odgrzebaliśmy się wreszcie spod sterty wszystkiego na co nie starczyło czasu przed sylwesterm i w sobotę rano Jordanowy karmnik na przyssawkę zawisł dumnie. Od razu pojawili się pierwsi petenci! I etatowy szeryf.





Tutejsze kolibry nie zapadają w zimowy sen, ani nie emigrują, a to znaczy, że są głodne przez cały rok i nieprzerwanie szukają źródeł energii dla tych bijących 53 razy na sekundę skrzydełek. Jeśli karmnik ma małą żerdkę, ptaszki te przysiadają (a zawsze myślałam, że tak się tylko ciągle miotaja i miotają). Nasz ma, tylko trzeba było jeszcze przygotować naktar: porcja białego cukru na cztery porcje wody. Żadnego miodu, cukru brązowego ani owoców, bo te mogą ptakom powżnie zaszkodzić. Wiele osób dodaje do nektaru czerwony barwnik, bo to kolor, który kolibry wabi, ale skoro sama nie lubię żadnych "E" w moim jedzeniu, byłabym straszną hipokrytką, dodając je do jedzenia innych stworzeń.

A co do szeryfa: spędziła cały ranek patrolując rejon. Na chwilę się zapominała po czym szybko wracała na posterunek: stoliczek, oparcie sofy. Ogon szastał na prawo i lewo, szeryf przyjmowała bojowe pozy. Każdy gość karmnika był pilnie monitorowany. Żaluzje w oknie zostały opuszczone, by kolibrów tym monitoringiem zbytnio nie odstraszyć. Koło południa, akcja nabrała wartkości: szeryf pacnęła żaluzje raz i drugi, po czym wsunęła się pod nie by być bliżej centrum wydarzeń:



Od tego momentu to my zaczęliśmy obserwować szeryfa, bo nie chcieliśmy by wystraszyła wszystkie kolibry z lokalu już w dniu otwarcia. Nie dawała za wygrane. Zakradła się w końcu i przysiadła w pozie pełnej gotowości na samym koniuszku sofy. Po czym nastąpił skok na misia koalę (mężu się spiera, że na koszykarza) i zawiśnięcie na żaluzjach, aż do chwili, kiedy z parapetu sypać się zaczęły rodowe zdjęcia ślubne.Wszystko trwało może ze trzy sekundy. Szeryfa najbardziej wystraszyły te zdjęcia, a my turlaliśmy się ze śmiechu. Po tym incydencie szeryf doszła do wniosku, że stróżowanie przebiegło owocnie acz męcząco i szybko zapadła w parogodzinny sen.

Zobaczymy jak się ta nowa kariera będzie rozwijać. Nowy rok, nowe początki!