Sunday, June 19, 2011

Park miejski

Zazwyczaj ma równe alejki, krawężniki, przystrzyżone trawniczki (w zależności od długości i szerokości geograficznej: ze wstępem lub bez wstępu dla psów). Dzisiaj sobie przypomniałam, że jest w Portland jeden nietypowy park, po którym można się wspinać, potykać o skaliste wyboje, skakać po drewnianych mostkach nad wartkimi, górskimi strumykami i gapić na oblepione mchem gałęzie, nieustannie przypominające, że zdecydowanie za dużo tu deszczu, a za mało słońca. Po drodze mija się dawną kamienną chatkę, w której kiedyś mieszkał leśniczy. Dziś przypomina bardziej bajkowy rekwizyt niż czyjś kiedyś przytulny dom. Tuż przy chatce, przecina dróżkę ciągnący się przez prawie 70 kilometrów szlak Wildwood Trail. Prowadzi m.in. do Pittock Mansion (1911), pałacyku pierwszego wydawcy dziennika The Oregonian, Henry'ego Pittocka. Nie sposób też nie pomyśleć, że tak kiedyś musiało wyglądać to miasto. Zanim wyrosły pałacyki, mostki, a obok domy i domki, był tylko las, las i las wielkich, starych daglezji. Taki park to prawdziwa wycieczka w czasie.


Saturday, June 18, 2011

Yeeeee-haaaaa!

Wierzgające konie i byki, cielaki i wołki łapane na lasso. Do tego zapach zakurzonej słomy i tłustych frytek. Chrzęst popręgu i ostróg, skrzypienie skóry na siodle. Witamy na Dzikim Zachodzie! Mieszczucha skręci w żołądku, a i obrońcy praw zwierząt nie będą zachwyceni widokami z trybuny. Rodeo w miejscowości Sisters w Centralnym Oregonie od 1940 roku przyciąga tłumy spragnione  przepełnionej adrenaliną rozrywki. Kowbojki stukają, dżins się preży, a skórzany pas z wielką sprzączką połyskuje w słońcu. Królują kowbojskie kapelusze i różowe koszule. Nikt się już pewnie nie zastanawia, że kiedyś każdy kolor, z wykluczeniem białego, byłby na kowboju nie do pomyślenia. Przyjemnie było zobaczyć, że jesteśmy już w dwudziestym pierwszym wieku i konserwatywne status quo - prędkość, zwinność, kurz i pot przywdziane w spodnie - zostały naruszone. No prawie. 




Jeśli mówimy o prawdziwie amerykańskim doświadczeniu Dzikiego Zachodu, to nie może się ono obyć bez rodea. To oficjalny sport stanów Wyoming (wystarczy choćby zerknąć na ich rejestracje, z syluetką kowboja na wierzgającym koniu), Południowa Dakota i Teksas. Rodeo dla zawodowców oferuje zazwyczaj mrożące krew w żyłach atrakcje.
Rozpędzony jeździec z lassem na koniu, zeskakuje z niego i zwinnie powala i związuje cielaka (calf roping). 

Teraz dwaj jeźdzcy pędzą na koniu za wołkiem (wykastrowanym młodym byczkiem): jeden łapie go lassem za rogi, drugi za tylne kopyta, po czym zekakuje z konia i wykręca rogi wołka, by go powalić i związać (team roping i steer wrestling). To jedna z najniebezpieczniejszych kategorii, która odbywa się zaledwie w kilka sekund. 


Następnie zza bramki wyskakują dzikie, wieżgające konie ze starającym się je ujechać jeźdźcem. Osiem długich sekund z jedną ręką trzymającą konia, drugą uniesioną. Kapelusz kowboja ląduje na piachu, a zaraz za nim właściciel (Saddle bronc riding, Bareback Bronc-Riding). 



Jeszcze osiem najbardziej niebezpiecznych sekund: ujeżdzanie rozjuszonego byka. Bez siodła. Tylko lina, którą przewiązane są żebra byka i ręka kowboja. Druga ręka uniesiona. Byk staje dęba, kopie, obraca się i wykręca w spazmach - robi wszystko by zrzucić jeźdzca. Obecni na arenie stają bliżej barierek, by w razie czego wspiąć się wysoko i uniknąć nadziania na rogi rozwścieczonego zwierza. Po arenie biega też klałn, który ma za zadanie odwrócić uwagę byka od upadającego jeźdźca. Uratować go może tylko skok do dużej beczki, którą byki często wywracają i toczą po arenie.

Wszystko dzieje się w kilka zapierających dech sekund. Zabawa dla twardzieli, chciałoby się powiedzieć. Kto by pomyślał, że na początku swego istnienia zawody rodeo nie wykluczały kobiet. Co więcej, w żadnej z konkurencji nie istniał podział na płcie. Gdy rok temu zobaczyłam arenę rodea we wschodnim Oregonie w miejscowości Pendelton, westchnęłam i za Annie Oakley i Prairie Rose, która w konkurencji z wołkami biła męskich kowbojów na głowę. Wiele zawodów rodeo później, kowbojki zredukowane zostały do roli dekoracji: tutułów Królowej Rodea (szminka, oko zrobione, włos powiewa na wietrze) za dobrą prezentację w siodle i piękny uśmiech, chorągwianych przerw w programie, albo zaganiaczy cielaków, cichych obserwatorek. Woltyżerki na rozgalopowanych koniach, które wykonują rozmaite, czasem mocno przerażające figury, mają na sobie świecidełka, lakierowane loki i nienaganny makijaż. 






Annie Oakley z trupy Buffalo Billa, która wystrzeliwała malusieńką dziesięciocentówkę spomiędzy palców męża, piła whiskey i wiedziała jak związać cielaka przewróciłaby się w grobie!

Monday, June 6, 2011

Blind Café


Nie będzie zdjęć, bo wszystko wydarzyło się w absolutnej ciemności. Dwie godziny w Tabor Space Coffee House na kolacji bez telefonów, zegarków świecących w ciemności, ba! bez możliwości zobaczenia własnego talerza, czy osoby siedzącej naprzeciwko, już nie mówiąc o parze na drugim końcu lokalu. Powiem więcej, czubka własnego nosa nie można było dostrzec! Dwie godziny smaków, głosów i zapachów. Zero wizji.

Kafejka na Mount Tabor została tego wieczoru ochrzczona nazwą "Blind Café" (niewidomej kawiarenki, kawiarenki w ciemno) i musieliśmy się przed nią zjawić punktualnie, by znalazł się dla nas stolik. "Table Fifteen" głosiła tabliczka w piwnicy, jeszcze jasnej od popołudniowego słońca za oknami, wypełnionej gwarem par, przyjaciół i nieznajomych. Jakby łapali ostatnie chwile szeroko otwartymi, widzącymi oczyma. Wraz z pozostałą szóstką gości przypisanych do table fifteen ustawiliśmy się przed labiryntem kotar, które prowadziły do zupełnie ciemnego pomieszczenia ze stolikami. To co nas w tamtym momencie zastanawiało najbardziej, to pytanie jak kelnerzy i kelnerki będą podawać kolację w takich ciemnościach? Żeby sprawnie dostarczyć zamówione dania, bez wpadania na gości czy poturbowania kości o kolejny kant stołu czy krzesła musieliby chyba założyć noktowizory!

Pierwsze zaskoczenie. Ustawiono nas gęsiego, ramię na ramieniu, a naszym przewodnikiem okazał się zabawny pan lat 59 o imieniu Gerry z laską niewidomego. Tak, Gerry był niewidomy i okazał się najlepszym przewodnikiem w ciemnościach kawiarni. Po paru zakrętach wprowadził nas w świat tak jemu bliski: dźwięków i zapachów. - Mijamy stolik numer 13, a teraz 14 - wyjaśniał. - Jedzenie znajdziecie na Waszym stoliku. Podaliśmy sałatkę ziemniaczaną i quinoa [kinła]. Na waszych talerzach jest już spring roll, a obok naczynko z sosem. Widelec i serwetka po prawej. Kubeczek z wodą też po prawej. Ach, a sałatki są w misach przed wami.

Łatwo powiedzieć! Nasza dotychczas cicha ósemka nieznajomych zamieniła się w głośną i zaskakująco bliską sobie grupę: ktoś przy siadaniu wsadził rękę w jedzenie, komuś sałatka wylądowała podczas nakładania na kolanach zamiast na talerzu. Wyobraźcie sobie, że podajecie komuś sporą miskę jedzenia z zamkniętymi oczami, a osoba, której ją podajecie też ma zamknięte oczy. Spóbujcie wcelować w jedzenie na talerzu, nałóżcie je na widelec. Nie da się! Trzeba się nagle zaprzyjaźnić z tym co ma się zjeść: wymacać, pomóc sobie palcem, wsadzić rękaw w sos ze dwa albo trzy razy. Zapamiętać gdzie się zostawiło ostatnio serwetkę, bo inaczej spędzi się pięć minut błądząc rękoma po stole. Chyba największym wyzwaniem było nalanie wody z wielkiego kanistra w mały kubeczek (całe szczęście z przykrywką i słomką). Słowem, każda czynność nabierała zupełnie nowego znaczenia i wymagała kompletnie nowego podejścia.

Można się było oprzeć na kochanej osobie, wstać, przysnąć, skraść komuś całusa, oblizywać palce, przeciągać. Nikt nie widział, nikt nie oceniał!

Oswoiliśmy przestrzeń, ale nie oczami, które nadal nie widziały niczego. Chłonęliśmy za to zapachy i smaki przygotowanego przez szefową kuchni, Ivy Entrekin, wegańskiego jedzenia bez glutenu (z organicznych warzyw i owoców). Wyostrzył nam się smak, wyczuwający każdy orzeszek w sałatce, listek mięty w kubeczku z wodą, nieznane wcześniej nuty w czekoladowym kremie z truskawkami. Wyostrzył się i słuch. Każdy dźwięk dzwoneczka oznajmiał, że czas na kolejną niespodziankę. Nasi niewidomi przewodnicy opowiadali o sobie: jak długo nie widzą (od zawsze, od dzieciństwa, od niedawna), a widownia-"słuchownia" zadawała pytania. - Cały czas mam przed oczami jasne kształty, czy osoby niewidome też je widzą? (Nie, choć osoby, które wcześniej widziały - tak. To mózg odtwarza przez jakiś czas to, co pamięta). - Jestem wysokim, dobrze zbudowanym brunetem o niebieskich oczach. A wy, jak byście się opisali? (wagą, wzrostem... ale już czy jestem przystojny, tego nie wiem. Często mam voice crushes, bujam się w głosach). - Czy pomagać wam na ulicy, gdy przechodzicie przez jezdnię? (zapytaj, nie zakładaj, że jeśli stoimy w miejscu, to dlatego, że się zgubiliśmy. Czasem ktoś nas szarpie za ramię i na siłę prowadzi przez jezdnię (!). Mamy laski, psy-przewodników, słyszymy ruch uliczny, czujemy. Zatrzymaj nas jednak, choćby na siłę, jeśli zaraz wpadniemy pod samochód).

Była poezja niewidomego Ricka, recytowana z pamięci, bo przecież nie czytana. Była czarodziejska muzyka Rosha i Phila. Bez blichtru, reflektorów, świecidełek. Tylko gitara, wiolonczela i głosy. Nie w tle, jako dodatek, tylko w samym centrum. Akustycznie i intymnie:

http://cloud.snappages.com/eb53a2328c9986fb67225a6f8558c87d1a6e8791/03%20One%20Eye-Glass%20Broken%20E.P..mp3

Ostatnią piosenkę śpiewali już wszyscy. Cały lokal na codzień pewnie dość wstydliwych śpiewaków, ciemność zamieniła w pierwszorzędnych chórzystów. I zaraz po tej ostatniej piosence zapalono pierwszą świeczkę. Szok. Kształ stołu, lokalu, układ stolików i krzeseł. Wzorek na talerzu i widelcu. Przezroczystość kubeczka. Sąsiad i sąsiadka. Dobiegły końca dwie niewidome godziny.

Magiczne...

P.S. The Blind Cafe to grupa amerykanskich przedsiębiorczych, widomych i niewidomych artystów, muzyków i wolontariuszy. Pomysł przedsięwzięcia narodził się w głowie szwajcarskiego niewidomego, który wyprawił kiedyś ucztę dla swoich widomych przyjaciół, dostarczając tym wydarzeniem szeregu nowych, nieznanych im wcześniej doznań. Niewidome kafejki istnieją dziś w Paryżu, Berlinie, Londynie. Ta, którą odwiedziliśmy, zawitała dotychczas w Kolorado i Teksasie.




Wednesday, May 25, 2011

Tuesday, May 3, 2011

Gdyby Książe William brał ślub w Tennessee

Pamiętam, że pisałam na studiach pracę z antropologii widowisk. I jak tu nie przyjżeć się jednemu z najbardziej interesujących przedstawień jakim jest ślub? Prawie 4 tysiące kilometrów (albo ponad 2 tysiące mil, jak kto woli) przeniosło mnie 2 tygodnie temu w inne miejsce, ale i inne miejsce w czasie. Nic dziwnego, śluby uruchamiają najbardziej archaiczne tradycje i style myślenia. Może dlatego w ramach zakorzeniania się tak popularne staje się odwoływanie do ślubów na ludowo, vintage? Albo zakładanie długich sukni z welonem i smokingów, które są przeciecież same w sobie kostiumami, przebraniami z innej epoki, z całym bogactwem znaczeń kolorów, krojów i kształtów.

W Stanach za wesele tradycyjnie odpowiadają rodzice panny młodej. Nic więc dziwnego, że w ruch idą wszystkie możliwe stereotypy, a panna młoda zabiera się ostro za organizację „tego jedynego dnia”. Ponieważ mój mężu miał być na ślubie sprzed dwóch tygodni drużbą (zresztą ślubie, podobnie jak ten williamowy, na trzysta gości), od paru miesięcy docierały do niego rozpiski, listy: co, gdzie i kiedy przymierzyć, przesłać, odebrać, zjawić się, zabrać, przebrać. Słowem,  rozkład jazdy na cały ślubny weekend.

Music City!

Nashville w stanie Tennessee, gdzie ślub się odbywał, zaskoczyło mnie zupełnie. Oszołomiło muzyką na żywo, obecną wszędzie: na lotnisku, w hotelowej restauracji, wylewającą się z  każdego baru honky-tonk na Brodway’u, ba, z każdego barowego piętra!


Choć pogoda nas nie rozpieszczała, wiosna w Nashville wygrywała w wyścigu z tą w Portland, która i tak zazwyczaj rusza z  falstartu. Południe to kraina słodko lepiącego się gorąca, ale z gorzką burzą i tornadem (jak te w połowie kwietnia w Oklahomie, Kansas, Arkansas, Teksasie, Alabamie, Mississippi, Kentucky, Missouri i Louisianie, albo te zeszłotygodniowe, dużo bardziej tragiczne). Nie tylko kwitnące drzewa i kwiaty zdradzają tendencję do gorąca. To wszechobecne wiatraki przymocowane do sufitów, ganki z bujanymi fotelami, altanki, werandki z wiklinowymi, białymi mebelkami i chłodną terrakotą.


A wracając do ślubu, goście zazwyczaj w pierwszej chwili od otrzymania zaproszenia zabierają się za myślenie o prezentach i strojach. I wszystko, jako gość mogłam przewidzieć, ale jednego nie wzięłam pod uwagę: długości moich włosów. No wyróżniały się. Południowy kanon to długie, tradycyjne uczesania. Sukienki i spódnice. Perły i pastelowe kolory. Southern belles czyli archetypiczne panienki z dobrego domu. Na kampusie Vanderbilt (świetnego choć niewielkiego uniwersytetu) królowały dżinsowe szorty z kaloszami Huntera, albo z kowbojkami. Włosy, rzecz jasna, rozpuszczone. Panowie o wyglądzie „preppy” (od słowa preparatory, wywodzącego się od bardzo drogich i prestiżowych szkół prywatnych na północnym-wschodzie Stanów, do których uczęszczają dzieci z rodzin WASP, White Anglo-Saxon Protestant, kojarzonych głównie z pokaźnym majątkiem i hobby w stylu wypadu na jacht, golfa, krykieta czy polo). Zasuwali więc w marynarskich butach, szortach i koszulkach Ralpha Laurena. W ogrodzie botanicznym, w niedzielne popołudnie zobaczyłam dwie dziewczynki ubrane w sukieneczki, jak z obrazu Moneta (ciekawa rzecz: w tamtych czasach chłopcy ubierani byli w podobne wdzianka, bo różnice między ubrankami dla chłopców i dla dziewczynek zwyczajnie nie istniały).

Rozkład jazdy

Najpierw odebranie tuxedo (rodzaju smokingu, z muszką lub krawatem, kamizelką, marynarką, spodniami z plisami i błyszczącym paskiem, koszulą ze spinkami do mankietów). Potem biegiem na tak zwany rehearsal, próbę w kościele, gdzie orszak ślubny uzgadnia która ręka na którą, kiedy kto wchodzi, wychodzi, itp. To dla tych, którzy są in the wedding a nie tylko at the wedding (biorą czynny udział, jako drużbowie, a nie bierny, jak goście). Następnie rehearsal dinner, impreza na wieczór przed ślubem, tradycyjnie dla drużbów i gości spoza miasta. Tym razem na koszt rodziców pana młodego (amerykańskim sposobem, w sprawach finansowych każdy powinien miec jasność). Taka impreza to świetny pomysł, szczególnie, że każdy zjeżdża z innej strony kraju, a na ślubach nie łatwo rozmawiać przy głośnej muzyce. To moment, gdy para młoda dziękuje wszystkim przybyłym i tym, którzy uczestniczyli w przygotowaniach (np. w tym przypadku projektantce wszystkich grafik, łącznie z logiem, obecnym na każdym zaproszeniu, programie, a nawet na parkiecie!). Nie może również zabraknąc przemówień, toasts and roasts, a więc toastów i „rusztów”(toastów, których cel i ideę świetnie oddaje polskie „spalić się ze wstydu”). Od „był cudownym dzieckiem”, po „pamiętam jak przy zmianie pieluchy...”

TEN dzień i wehikuł czasu

W jeden weekend wybrałam się w przyszłość: zaznając wiosny i lata, by zaraz powędrować w przeszłość: ślubne kostiumy, zachowania i rytuały, archaiczne „kto oddaje tę kobietę w ręce tego mężczyzny?”. Zobaczyłam dawne plantacje, sale koncertowe, w których rodziła się muzyka country i słupki z czasów wojny domowej. Znalazłam się w parku z WASPowatą młodzieżą i dziećmi zapiętymi po ostatni złoty guziczek z kotwiczką, podczas niedzielnej przechadzki.

A skoro o czasie; ile czasu według rozpiski powinno zająć przygotowanie drużbów do ślubu (garnitury i zdjęcia)?
Od 13.00 do 15.00. Ile czasu powinny zająć te same przygotowania druhenkom?
Od 10:00 do 15.00. Efekt? Podobny. Różnica? Druhenki nie zapomniały zorganizować sobie czegoś do jedzenia (to jednak kawał czasu), a drużbowie nie zorganizowali sobie nic. Sesja zdjęciowa odbywała się w dawnej prężnie działającej plantacji Belle Meade, gdzie liczbę krów, niewolników i koni wymienia się na jednym wydechu, jako wskaźniki bogactwa. Północ Półudnie jak nic. Zresztą wszędzie w mieście wyrastały białe tablice w miejscach ważnych dla wojny secesyjnej (Civil War), konfliktu między północną Unią, a południową Konfederacją. Uprawiano tu tytoń, hodowano konie i organizowano wyścigi, aż do momentu, gdy pobudowano stadiony bejzbolowe i ludzie zaczęli obstawiać na drużyny, zamiast jockejów. Do tego wszystkiego Amerykanie zawsze mówią, że do fortuny potrzebne są trzy pokolenia: jedno żeby ją zdobyć, drugie by ją pomnożyć, a trzecie, by ją przehulać i stracić. I mamy dzisiaj w Belle Meade muzeum.


Do kościoła na ceremonię ślubną przybywa się zazwyczaj na czas. Kwartet smyczkowy nastraja uroczyście, a goście przeglądają wydrukowane programy. Drużbowie stoją w nawach i odprowadzają gości do ich ław, biorąc damy pod ramię. Gdy z nawy bocznej powolnym krokiem ruszają druhenki w identycznych strojach, jedna po drugiej, drużbowie, w takich samych garniturach, uwijają się szybko i bez ceregieli, stając przy ołtarzu. Panna młoda wkracza z ojcem na samym końcu, sygnalizując gościom, że czas powstać. Po przysiędze pierwsza wychodzi para młoda, potem poparowani drużbowie z druhenkami, potem rodzice. Organizacja jak na obozie harcerskim! Młodzi in the wedding ruszają zabytkowym autobusem do country club’u (prywantego klubu, przeważnie sportowego, dostępnego tylko dla jego członków; wbrew nazwie znajduje się zazwyczaj w obszarze miasta). Szampan, słodkie dżemiki roboty mamy panny młodej, szwedzki stół, pierwszy taniec, przemówienia (kobiety, zaskakująco nie zajmują głosu; znów ta przeszłość nas ściga!) tort i, jak na miasto muzyki przystało, karaoke.


Impreza kończy się nagle, o 23.00. Ciekawe co by książe William powiedział na taki obrót spraw? Bo moi rodacy tak wcześnie zakończonej imprezy weselnej by nie wybaczyli!


Friday, April 29, 2011

Cha cha cha!

Na dworzu jeszcze buro od chmur, wiosna rozpieszcza nas tylko od czasu do czasu, a tu taki pomysł! W tę niedzielę o 14.00 organizowany jest w Portland siódmy doroczny Światowy Dzień Śmiechu. Miejsce tego szaleńtwa: Portland Saturday Market, na którym można dostać każdy możliwy bibelot od koszulki, przez powyginane w figurki widelce, po czajniczki, doniczki, spinki, kolczyki i zdjęcia, a wszystko na straganikach samych autorów i artystów. 


Półtorej godziny śmiechu, namawiania do śmiechu, wysyłania pozytywnej energii w eter, konkursów na najdłuższy, najśmieszniejszy, najlepszy śmiech, łącznie z kategorią psią (a więc najlepszy śmiech psiego pupila). Całość organizowana jest przez dwie panie – jedną, joginkę ze studia  „Portland Laughter Yoga”, a drugą, trenerkę z „The Power of Laughter". Swoją drogą, świetny pomysł na włączenie śmiechu do nazw tych dwóch biznesów. Od patrzenia na tych tarzających się z rozchachania portlandzyków od razu robi się weselej!



Sunday, April 24, 2011

Wesołych i słodkich!


Już się nauczyłam maszerować z koszyczkiem po Portland jak kosmita (w windzie: "Ooo! A w tym koszyczku to ciasteczka dla nowych sąsiadów?"), ale tutejsza Polonia zawsze mnie skutecznie podtrzyma na duchu! No bo czy w tych niezrozumiałych dla innych rytuałach nie ma czegoś z tęsknoty? No jest. Ja się zatrzymuję na koszyczku, a inni rodacy wolą do tematu podejść z prawdziwym rozmachem:


Tak się rejestruje samochód: "I miss Polska/ Is my country"