"Ania, na Grouponie jest dzisiaj oferta kolacji w peruwiańskiej knajpce, tej w której tak fajnie było ostatnim razem. Data ważności nieograniczona. Załączam link... Ściskam, Sherrill”. Takiego maila przesłała mi w zeszłym tygodniu koleżanka z pracy.
Stany - kraj, w którym właściwie wszystko można kupić i załatwić przez internet: książkę, perfumy, bilety lotnicze, kartę upominkową sklepu w innym mieście, opłatę rachunków, zgłoszenie się do programu wolontariackiego, aplikację o pracę (prawie nigdy emailowo, za to na pewno przez bezosobową stronę rekrutacyjną), drzewko bonzai z drugiego wybrzeża, nawet nowy dowód osobisty. Klik, klik, a parę dni później dociera do naszej skrzynki koperta czy paczka.
Do tego przy każdej okazji słychać: wydawaj pieniądze, wspieraj gospodarkę kraju, a zaraz dodają inni: ale wydawaj lokalnie, w najbliższym sklepiku. A ponieważ wydaje się sporo, Portlandczycy skrzętnie zbierają kupony, wycinając je z gazet, magazynów, zachowując paragony, do których doczepione są kolorowe zwoje rabatów. Najbliższy spożywczak przyśle Ci je za zebrane punkty w sklepie. Sprzedawca dołączy go do kupionej bluzki. No i co z tego, że nie potrzeba skoro taniej, a może kiedyś się przyda?
I tu wchodzimy w niebezpieczne rewiry sukcesu kuponów. Jeśli połączyć wygodę kupowania w internecie, z faktem, że większość z nas najwięcej wydaje w lokalnych sklepach (czy to po drugiej stronie ulicy, czy to parę ulic dalej) wraz z potrzebą wspierania lokalnych biznesów, wychodzi produkt “doskonały”, albo co najmniej wytłumaczenie dlaczego Groupon cieszy się taką popularnością, czego koleżanka z pracy jest doskonałym przykładem.
O Grouponie mogliście ostatnio usłyszeć w kontekście zainteresowania Google kupnem serwisu. To założona pod koniec 2008 roku strona internetowa, która łączy fejsbukowe doświadczenie (group - grupa) z kupowaniem kuponów (coupon). Strona przedstawia codziennie ofertę specjalną: wizytę w spa, salonie kosmetycznym, restauracji, zajęcia jogi, bilety do kina, sponsorowane przez lokalny biznes. Śledzący stronę zazwyczaj dzielą się ofertą z grupą swoich znajomych. Grupowe zakupy umożliwiają zniżkę: jeśli wystawiono do sprzedaży 100 kuponów, kupujący wejdzie w posiadanie jednego pod warunkiem, że pozostałe 99 osób też się na tę oferte skusi. W efekcie internauta otrzymuje produkt lub usługę w cenie odpowiadającej 50% wartości, a Groupon zarabia na prowizjach od każdego zakupionego kuponu.
Jeśli na przykład, jak dzisiaj w Portland, zakład fryzjerski oferuje kupon za 30 dolarów za usługę wartą 60 dolarów, kupujący zaoszczędzi 30 dolarów (50% zniżki), zakład fryzjerski zarobi 15 dolarów, a Groupon drugie 15. Lokalna firma otrzyma tylko ¼ wartości usługi. By jej się to opłacało, musi być albo mało znana i liczyć na kuponowy rozgłos, albo na leniwych klientów, którzy kupon kupią i go nie wykorzystają, albo na tych, którzy go kupią, ale wydadzą więcej, bo kupią kolejną usługę, albo na tych którym tak się to doświadczenie spodoba, że będą wracać już jako stali klienci, o poleceniu znajomym nie wspominając.
Wśród internautów euforia! Każy ma grouponowe konto, albo oszczędza na LivingSocial, innym serwisie, w którym by zakup był darmowy, przekonać należy troje swoich znajomych do kupna tego samego produktu. Wśród właścicieli firm: gorąco lub zimno. Widać nie każdej firmie się to opłaca. Sceptycy podważają “lokalność” intencji: LivingSocial oferowało ostatnio karty upominkowe giganta internetowego Amazon, a na Grouponie można było kupić kupony odzieżowego monstrum GAP, którego sklepy otwarto niemal w każdym mieście świata. A to spryciarze! Medialny rozgłos gwarantowany.
Wczoraj znajoma pokazała mi talię kart: na każdej z nich widniała knajpka, z adresem i jadłospisem, który podlega zniżce, jeśli się z tą talią kart właściciel zjawi w kawiarnianych progach. Karta traci rożek, a ty zyskujesz danie i drinka - polecała znajoma - a na deser możesz rozegrać partyjkę ze znajomymi. Zachwycony mężu ochrzcił tę pomysłowość “creative couponing” (kreatywnymi kuponami).
Znajoma nie może być jedyną, skoro Groupon podbija rynki w Stanach, Kanadzie i niektórych krajach Europy z 50 mln użytkowników (2 mln w Polsce), a Google ślinka cieknie i gotowe jest zainwestować 6 milardów dolarów w kupno kuponowego serwisu. Ameryka nie byłaby również krajem skrajności bez takich ucieleśnień tej prawdy jak dwudziestoośmioletni Josh Stevens, który podróżuje po kraju, żyjąc wyłącznie z Grouponów piekarni, restauracji, hoteli, autobusów, salonów kosmetycznych i to przez calutki rok. Żadnej gotówki, żadnych przedmiotów w posiadaniu, żadnych rachunków. Zanim uwierzycie w czyste intencje tego wyzwania: oto przykład doskonałej strategii marketingowej Grouponu z udziałem serwisów społecznościowych! Josh prowadzi bloga, umieszcza posty na Facebooku i Twitterze. Jest bowiem zwycięzcą konkursu ‘Live Off Groupon’ (żyj na grouponie; nota bene, zgłosiło się do niego 20 tysięcy kandydatów). Walczy o hojną nagrodę, którą otrzyma jeśli zdoła przejechać cały kraj przez rok tylko z kuponami w ręku. Jeździ już od maja zeszłego roku: z miasta do miasta, od grouponu do grouponu. Czasem wymienia kupon do spa na mydło czy bieliznę, albo bilet autobusowy czy lotniczy. Dlaczego podjął się kuponowego wyzwania? Bo lubi znajdować oferty i doświadczać "za mniej" tego, na co inaczej nie byłoby go stać. Odwiedza miejsca, recenzuje je, podróżuje bez grosza. To chyba ten romantycyzm powoduje, że ktoś go zawsze podwiezie, albo zje z nim kanapkę w kafejce.
“Droga Sherrill - odpisuję koleżance z pracy - dzięki za pamięć i kupon. Dzisiaj nie skorzystam. Jeszcze nie tym razem... Ściskam, Ania”
Stany - kraj, w którym właściwie wszystko można kupić i załatwić przez internet: książkę, perfumy, bilety lotnicze, kartę upominkową sklepu w innym mieście, opłatę rachunków, zgłoszenie się do programu wolontariackiego, aplikację o pracę (prawie nigdy emailowo, za to na pewno przez bezosobową stronę rekrutacyjną), drzewko bonzai z drugiego wybrzeża, nawet nowy dowód osobisty. Klik, klik, a parę dni później dociera do naszej skrzynki koperta czy paczka.
Do tego przy każdej okazji słychać: wydawaj pieniądze, wspieraj gospodarkę kraju, a zaraz dodają inni: ale wydawaj lokalnie, w najbliższym sklepiku. A ponieważ wydaje się sporo, Portlandczycy skrzętnie zbierają kupony, wycinając je z gazet, magazynów, zachowując paragony, do których doczepione są kolorowe zwoje rabatów. Najbliższy spożywczak przyśle Ci je za zebrane punkty w sklepie. Sprzedawca dołączy go do kupionej bluzki. No i co z tego, że nie potrzeba skoro taniej, a może kiedyś się przyda?
I tu wchodzimy w niebezpieczne rewiry sukcesu kuponów. Jeśli połączyć wygodę kupowania w internecie, z faktem, że większość z nas najwięcej wydaje w lokalnych sklepach (czy to po drugiej stronie ulicy, czy to parę ulic dalej) wraz z potrzebą wspierania lokalnych biznesów, wychodzi produkt “doskonały”, albo co najmniej wytłumaczenie dlaczego Groupon cieszy się taką popularnością, czego koleżanka z pracy jest doskonałym przykładem.
O Grouponie mogliście ostatnio usłyszeć w kontekście zainteresowania Google kupnem serwisu. To założona pod koniec 2008 roku strona internetowa, która łączy fejsbukowe doświadczenie (group - grupa) z kupowaniem kuponów (coupon). Strona przedstawia codziennie ofertę specjalną: wizytę w spa, salonie kosmetycznym, restauracji, zajęcia jogi, bilety do kina, sponsorowane przez lokalny biznes. Śledzący stronę zazwyczaj dzielą się ofertą z grupą swoich znajomych. Grupowe zakupy umożliwiają zniżkę: jeśli wystawiono do sprzedaży 100 kuponów, kupujący wejdzie w posiadanie jednego pod warunkiem, że pozostałe 99 osób też się na tę oferte skusi. W efekcie internauta otrzymuje produkt lub usługę w cenie odpowiadającej 50% wartości, a Groupon zarabia na prowizjach od każdego zakupionego kuponu.
Jeśli na przykład, jak dzisiaj w Portland, zakład fryzjerski oferuje kupon za 30 dolarów za usługę wartą 60 dolarów, kupujący zaoszczędzi 30 dolarów (50% zniżki), zakład fryzjerski zarobi 15 dolarów, a Groupon drugie 15. Lokalna firma otrzyma tylko ¼ wartości usługi. By jej się to opłacało, musi być albo mało znana i liczyć na kuponowy rozgłos, albo na leniwych klientów, którzy kupon kupią i go nie wykorzystają, albo na tych, którzy go kupią, ale wydadzą więcej, bo kupią kolejną usługę, albo na tych którym tak się to doświadczenie spodoba, że będą wracać już jako stali klienci, o poleceniu znajomym nie wspominając.
Wśród internautów euforia! Każy ma grouponowe konto, albo oszczędza na LivingSocial, innym serwisie, w którym by zakup był darmowy, przekonać należy troje swoich znajomych do kupna tego samego produktu. Wśród właścicieli firm: gorąco lub zimno. Widać nie każdej firmie się to opłaca. Sceptycy podważają “lokalność” intencji: LivingSocial oferowało ostatnio karty upominkowe giganta internetowego Amazon, a na Grouponie można było kupić kupony odzieżowego monstrum GAP, którego sklepy otwarto niemal w każdym mieście świata. A to spryciarze! Medialny rozgłos gwarantowany.
Wczoraj znajoma pokazała mi talię kart: na każdej z nich widniała knajpka, z adresem i jadłospisem, który podlega zniżce, jeśli się z tą talią kart właściciel zjawi w kawiarnianych progach. Karta traci rożek, a ty zyskujesz danie i drinka - polecała znajoma - a na deser możesz rozegrać partyjkę ze znajomymi. Zachwycony mężu ochrzcił tę pomysłowość “creative couponing” (kreatywnymi kuponami).
Znajoma nie może być jedyną, skoro Groupon podbija rynki w Stanach, Kanadzie i niektórych krajach Europy z 50 mln użytkowników (2 mln w Polsce), a Google ślinka cieknie i gotowe jest zainwestować 6 milardów dolarów w kupno kuponowego serwisu. Ameryka nie byłaby również krajem skrajności bez takich ucieleśnień tej prawdy jak dwudziestoośmioletni Josh Stevens, który podróżuje po kraju, żyjąc wyłącznie z Grouponów piekarni, restauracji, hoteli, autobusów, salonów kosmetycznych i to przez calutki rok. Żadnej gotówki, żadnych przedmiotów w posiadaniu, żadnych rachunków. Zanim uwierzycie w czyste intencje tego wyzwania: oto przykład doskonałej strategii marketingowej Grouponu z udziałem serwisów społecznościowych! Josh prowadzi bloga, umieszcza posty na Facebooku i Twitterze. Jest bowiem zwycięzcą konkursu ‘Live Off Groupon’ (żyj na grouponie; nota bene, zgłosiło się do niego 20 tysięcy kandydatów). Walczy o hojną nagrodę, którą otrzyma jeśli zdoła przejechać cały kraj przez rok tylko z kuponami w ręku. Jeździ już od maja zeszłego roku: z miasta do miasta, od grouponu do grouponu. Czasem wymienia kupon do spa na mydło czy bieliznę, albo bilet autobusowy czy lotniczy. Dlaczego podjął się kuponowego wyzwania? Bo lubi znajdować oferty i doświadczać "za mniej" tego, na co inaczej nie byłoby go stać. Odwiedza miejsca, recenzuje je, podróżuje bez grosza. To chyba ten romantycyzm powoduje, że ktoś go zawsze podwiezie, albo zje z nim kanapkę w kafejce.
“Droga Sherrill - odpisuję koleżance z pracy - dzięki za pamięć i kupon. Dzisiaj nie skorzystam. Jeszcze nie tym razem... Ściskam, Ania”