Tuesday, December 28, 2010

My z innej planety

P.S.
Pamiętam jak w Wigilię '07, zanim cała rodzina wytoczyła się wreszcie na śnieżny trotuar i pognała pod babcine dachy, popędziłam na strych (w pokoju poprawiał krawat przyszły mąż) ze słuchawką w ręce i zadzwoniłam do Trójki. Panu Strzeczkowskiemu powiedziałam wtedy, że chciałabym złożyć najlepsze życzenia wszystkim tym, którzy nie do końca wiedzą, co się wokól nich dzieje, bo są daleko od domu i nie mówią po polsku, a tu jakaś Wigilia i prezenty będą otwierać już dziś wieczór, no słowem straszny bałagan. Jak tylko się odezwałam na antenie, a życzenia składałam w narzeczu męża i wszystkich innych kosmitów, usłyszałam piętro niżej ryk (to mąż się zakrztusił krawatem), a wkrótce potem okazało się, że miałam i większe grono słuchaczy...

I tak mnie korciło tego dwudziestego czwartego, żeby znów zadzwonić do Trójki i tym razem pożyczyć  tym wszystkim kosmitom szykujących się, jak ja, do Wigilii w morzu Wigilii-nieznających, a za to Pierwszy-dzień-Świąt-obchodzących.

Wierzę w paraboliczność tego procesu, więc się nie zdziwcie, jak mnie kiedyś na Trójce w wigilijny wieczór usłyszycie. I na podstawie użytego języka, będzie wiadomo, na której planecie aktualnie przebywam.

Thursday, December 23, 2010

Wesołych!


Dla wszystkich w drodze, albo z dala od domu, i tych którzy już dotarli,
 dużo pokoju i spokoju 
życzy Portland!

A w Nowym Roku, samych podróży na Zachodnie Wybrzeże!


Tuesday, December 21, 2010

I'm dreaming of a white...

Moje PAP (Prywatne Agencje Prasowe) z Londynu, Cambridge, Paryża i Warszawy donoszą, że  wszędzie biało i prószy, i pięknie. W Londynie nawet panoszą się lisy pod niektórymi oknami. Jak zima to zima, ciężko odróżnić miasto od lasu.
A w Portland siedem na plusie i leje. Typowa zima w stylu Pacific Northwest. I jak tu się wczuć w świąteczny klimat?!
Okazuje się, że jest parę sposobów. Śniegu brak, ale za to domy wystrojone w bombki, proporczyki, światła, flagi. Napompowany helem Święty dygocze na zimnie. Skrzynki na listy obwieszone wielkimi, czerwonymi skarpetami, nie pozostawiają miejsca na codzienne gazety. W oknach światełka, ozdoby, migoczące  od końca listopada choinki. Od końca listopada, a więc od Święta Dziękczynienia (tak, tak, tego z wielkim indykiem w roli głównej), które dla Amerykanów oficjalnie wyznacza moment choinkowych zakupów. Dosłownie choinkowych bo te, na dachach samochodów, pomykają autostradami,  i  dosłownie zakupów: Czarny Piątek, dzień po Święcie Indora, to szaleństwo przecen, podczas którego ludzie potrafią stracić życie w kolejce za nową plazmą.
Europejskie wiadomości donoszą o śniegowym ataku stuleci, a tu nadal śniegu ani widu, ani słychu. Zrobiło się nawet cieplej, więc w odwecie ruszył z kopyta sznureczek świątecznych imprez firmowych. 
Wejście do mojej firmy
A to piątkowe strojenie biurowej choinki, z serwowanym w sali konferencyjnej cydrem, mętnym sokiem z wyciskanych jabłek, doprawionym korzennymi przyprawami, z egg nogiem (śmietanowym, ostro słodzonym napojem z dodatkiem ubitych jajek, przypraw i jakiegoś prądu), z milionem fluorescencyjnych ciasteczek w kształcie aniołków, gwiazdek i choinek. 

Dziewczyny w pracy nie rozmawiają o niczym innym jak o kreacjach na tradycyjną już imprezę firmową w domu szefa. A ten, ekscentryk do kwadratu, wyprawia przyjęcie dla wszystkich pracowników (plus jeden, plus dzieci) w klimacie Zoo Lights, pokazu świateł w portlandzkim zoo. Oczywiście szef przerasta samego siebie. Wysyła pracownikom bilety wstępu. Przy wjeździe do jego domu stoją kamerdynerzy. Wjazd cały w światłach reflektorów o zwierzęcych kształtach. 
Wejście do domu szefa
Drzwi otwiera niedźwiedź polarny, a panowie i panie z tacami, rozdają napoje i przekąski. Wielki pingwin z lodu strzeże ostryg i krewetek. I baru z zimowymi odmianami drinków: imbirowych, miętowych, czekoladowych.
Lodowy pingwin
W dużym pokoju choinka po sufit i stół odzwierciedlający firmowy intranet. Na desery nie ma już miejsca, choć wielki tort na zamówienie uśmiecha się zaczepnie...  
Tort
Za to dzieci otwierają prezenty przewiązane wstążkami w zwierzęce ornamenty. Nawet nie zauważam wnęki z beczkami na wino, zamienionej w klatkę lwa. Widziałam natomiast sztuczne flemingi, brodzące w sadzawce za oknem. 
Proszę nie karmić flemingów

Chyba staramy się tu zaczarować kryzys ekonomiczny, udajemy, że go w ogóle nie ma i że wszyscy mamy się świetnie. Nie ma nawet czasu myśleć, podjeżdża różowa Hummerowa limuzyna i rozwozi pierwszą garść gości po domach. Oj, rozrzutne to Portland. 

                         
                   Limuzyna


Jordanowa impreza też na stojąco, z małym barem z przekąskami i drinkami wszelkiej maści. W samym centrum stoły bilardowe. Amerykanie mają zacięcie do gier, a dziewczyny taką pewność wymalowaną na twarzy, że człowiek boi  się próbować.  Zresztą jedna pani przyniosła nawet swój własny sprzęt i rozprawiła się ze wszystkimi jak należy. To wspomniane zacięcie może wynikać z tego, że przy grach rozmawia się tu o biznesie. Na przykład, jesteś prawnikiem? Musisz grać w golfa! Natomiast jeszcze nie odkryłam źródła niesłychanej popularności gier planszowych i karcianych, ale jestem na dobrej drodze! Ach, no i warto wspomnieć o strojach: przeważały dżinsy, czyli - zrelaksowane Portland.
Wczoraj z baru przy West Burnside wysypała się gromadka Mikołajów. Za nimi banda w Ugly Sweaters. To piekielnie popularna imprezka. My co roku chodzimy do znajomych po drugiej stronie miasta, podziwiając obrzydliwe, świąteczne sweterki gospodarzy,  ich rodziny, przyjaciół, znajomych z pracy i nasze własne. O psie z rogami renifera nie wspominając. A skąd te sweterki? Lokalne second-handy oferują bogate kolekcje kiczowatych wyrobów wełnianych i im bardziej grudniowo, tym mniejszy wybór. Za to im głośniejszy śmiech, tym większa pewność, że w pracy lub w sklepie pojawi się ktoś z kolczykami w kształcie choinek, albo w sweterku z ptaszkami na oprószonych śniegiem gałązkach. 
 

                                                                                 
No i znowu ten śnieg. Wczoraj wieczór próbował spaść. Właśnie wtedy, gdy dziarsko zmierzaliśmy nad rzekę, by podziwiać świąteczną paradę łodzi:


Nie brakuje za to śniegu w oknach sklepowych witryn. I dlatego właśnie wszyscy pracujący w handlu, cieszą się i klną siarczyście przy okazji świąt. Kupujących nie ubywa. Dobrze, ale żyć nie dają. Lauren, która szaleje jako sprzedawczyni w ślicznym butiku z meblami na Dwudziestej trzeciej, nie dotarła wczoraj na pokaz odświętnych łodzi. Ale od czego mamy kolejną zimową tradycję? Spanish coffee w Huber’s na Trzeciej! Klimat jak z saloonu i końca XIX stulecia, a kawa? Palce lizać! Rum, likier pomarańczowy, meksykańska Kahlúa, kawa, bita śmietana i gałka muszkatołowa. Od razu stawia na nogi. W szczególności gdy tak się ją podaje:  
Lauren
Kelner serwujący Spanish Coffee w Huber's
Jeszcze bloczek reklamowy przed snem: króluje Ford, który boi się Hondy i Toyoty. Tak, tutaj w reklamach można zupełnie otwarcie naigrywać się z konkurencji: nazwa, logo i zaraz wszystkie okropności świata. Legalnie. Ale, ale! Cóż bardziej amerykańskiego niż samochód na święta? Przynajmniej w tym roku nie oferują Buy one, get one free, jak Kia w zeszłym.

I cóż bardziej amerykańskiego? Może ręcznie wykonane ciasteczka, które hojnie zostawiła dziś w biurowej kuchni jedna z szefowych? Albo pytanie teściowej co pod choinkę dostanie nasz kot? 
I tak od listopada, a śniegu jak nie było, tak nie ma...

Jaki tuńczyk?!

Monday, December 20, 2010

Love, Jordosław

Mężu ćwiczy mowę ojczystą małżonki. W liście do teściów:


"Hej Mamo i Tato,
Co słychać!?
Zachęta ma Kapuściński z Imperium Fotografie :)
18.12 - 20.02
http://www.zacheta.art.pl/article/view/119/ryszard-kapuscinski-z-imperium-fotografie
Proszę bardzo reprezentować Ania i ja.
Kocham,
Jordosław"


Mamo i tato, po takim liście nie macie wyjścia, musicie reprezentować!

Thursday, December 16, 2010

Moje Wikileaks

Gdyby niemiecki przedstawiciel Bundestagu, Volker Kauder, miał zamieszkać w USA, chyba zupełnie by zwariował. Jeśli nadal utrzymywałby, że państwo gromadzące gigantyczne ilości danych powinno podejmować równie gigantyczne wysiłki, by te dane skutecznie chronić, straciłby wszystkie włosy na głowie. Jego zdaniem (a zdanie to wydrukowała jedna z Allegemeine Zeitung), zwyczajne niechlujstwo spowodowało wyciek tajnych depesz i ich publikację na portalu Wikileaks.

A ja moje Wikileaks przeżywam codziennie. Otwieram skrzynkę, z której wysypuje się cała sterta listów od dbających o moje samopoczucie salonów spa i od lokalnej pizzerii mamiącej kuponami. Kolejna organizacja charytatywna z najodleglejszych zakątków kraju, namawia na sześć, dziesięć, dwadzieścia dolarów darowizny na szczytne cele, dołączając do wypchanej po brzegi koperty wątpliwej jakości i urody kartki świąteczne. Ceniący moje zdrowie finansowe (choć nie psychiczne!) bankowcy i ubezpieczyciele ślą papierowe karty kredytowe i dziwaczne paszporty, kuszą promocjami i podróżami, a sąsiedni spożywczak do zdjęć produktów dorzuca życzenia i przepisy kulinarne. Ale w zupełne osłupienie wprawił mnie ten dzisiejszy list:


Słownie: siedemdziesiąt naklejek z moim imieniem i nazwiskiem, adresem i kiczowatym, zimowym pejzażykiem. Prezent. Merry Christmas. Na koperty. Zamiast adresu. Problem tylko w tym, że moje nazwisko figuruje na nich w postaci irlandzkiej, jako O'Bulloff. W ten sposób wiem, kto odsprzedał moje dane.

Ale o tym za chwilę. Dzień w dzień, za wyjątkiem niedziel, sterty makulatury lądują w skrzynce przeciętnego Amerykanina. Kojarzycie klauzulę, którą w Polsce umieszczamy w stopce CV? "Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celach rekrutacji, zgodnie z Ustawą z dn. 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych (Dz. U. z 2002 r. Nr 101, poz. 92z późniejszymi zmianami). Otóż przekazywanie i przetwarzanie danych osobowych nie jest w Stanach chronione żadną ustawą. Dlatego jeśli ktoś ma dostęp do moich danych adresowych, zaciera, niczym Julian Assange, ręce i drukuje dodatkową kopertę, trzystronicowy list, sztuczną kartę, kopertę zwrotną, formularz do wypełnienia, ankietę, słowem wielki, medialny bałagan, który potem grzecznie ląduje w mojej skrzynce.

Jak się bronić? Nadal szukam sposobu. Jest jeden, aktywny: Można zastrzec adres na poczcie. I drugi, pasywny: przekręcić coś w swoich danych tak, by móc przynajmniej poznać źródło przecieku. Parę miesięcy temu zamówiłam prenumeratę Newsweek'a. Wpisałam imię, a potem pierwszy człon nazwiska w postaci "O" z apostrofem. I taki efekt: od tygodnika do całotygodniowych niechcianych ataków korespondencji do Szanownej Pani O'Bulloff.

Mówię Wam, Volker Kauder zwinąłby walizki i uciekał gdzie pieprz rośnie, oby jak najdalej od tej wolnej amerykanki danych osobowych.  Ale nic się nie bójcie obywatele Unii Europejskiej, Facebook i tak Was doścignie!